Tylko we Lwowie

Sentymentalna podróż w czasie i przestrzeni – zapraszamy do lektury wspomnień uczestnika Leopolis Grand Prix.

 

 

W dniu 30 stycznia bieżącego roku, dżdżystym i mokrym z powodu panującej odwilży popołudniem, wracałem z pogrzebu Ś.P. Pawła Kamieńskiego wraz z Romanem Gawędą i Grzegorzem Soboniem, przedstawicielami Automobilklubu Lubelskiego. Zatrzymaliśmy się w małej, przytulnej kawiarence i postanowiliśmy trochę powspominać przy kawie oraz zakreślić jakieś plany na najbliższą przyszłość. Wtedy to z ust Grzegorza padła propozycja - „Andrzej, a może pojechałbyś z nami do Lwowa?”. Wiedziałem, że Romek i Grzegorz wcześniej już byli we Lwowie na Leopolis.

Byłem trochę zaskoczony propozycją, gdyż  widziałem album fotograficzny z tego rajdu i powiedziałem wprost, że oczywiście chętnie, ale moim zdaniem mój pojazd nie może konkurować z tak wspaniałymi maszynami, jakie oglądałem na fotografiach. Nadto jestem przecież nowicjuszem w tej branży, a tam udział biorą stare.  Nadto jestem zwolennikiem rajdów turystycznych i ściganie się moją „ babcią ” uważam za niewskazane. Na tym sprawa się zakończyła, ale w kwietniu, podczas wystawy motoryzacyjnej w Lublinie, Grzegorz ponowił propozycję. W tym czasie było już postanowione, że na przełomie kwietnia i maja pojadę z moją żoną Krystyną na rajd Nekla -  Praga – Bratysława – Nekla (2 300 km) i bardzo niezobowiązująco zadeklarowałem, że ruszę do Lwowa tylko pod warunkiem, że pomyślnie ukończę rajd nekielski. Po powrocie z Nekli, gdzie otrzymałem w Bratysławie z rąk Konsula RP puchar za najstarszy pojazd uczestniczący w rajdzie (Warszawa M-20 z 1958 roku ) oraz puchar Prezesa Europejskiego Rajdu Syren i Warszaw, stan techniczny mojego pojazdu był bardzo dobry i ta właśnie okoliczność była języczkiem u wagi, przekonującym mnie do podjęcia decyzji o wyjeździe do Lwowa.

W tym miejscu należy powiedzieć osobom nie mającym rozeznania w sportach samochodowych, że  wyścigi lwowskie w latach 20 – tych i 30 – tych ubiegłego wieku cieszyły się prestiżem porównywalnym do  współczesnych wyścigów Formuły I w Monte Carlo. We Lwowie startowali bowiem najwybitniejsi prekursorzy  sportów samochodowych, a po bruku lwowskim jeździły najwspanialsze i najszybsze samochody tamtej epoki.

W tym kontekście miałem niebywałą tremę, czy podołam takiemu wyzwaniu?

Nie zwlekając, bo czasu zostało wbrew pozorom mało, zacząłem od kompleksowego przeglądu i serwisu „babci” z wymianą oleju w silniku i naprawą drobnych usterek. Następnie zrobiłem listę rzeczy niezbędnych do zabrania oraz zakreśliłem koncepcję wystroju na konkurs elegancji, a w tzw. międzyczasie, wraz z synem Marcinem zaczęliśmy czyszczenie, mycie, polerowanie chromowanej biżuterii i sprawdzanie wszystkiego po kolei w naszym aucie.

Do godzin wieczornych środy 19 czerwca auto było przygotowane do drogi, a ilość zapakowanego bagażu i wyposażenia auta w narzędzia i części zapasowe wskazywała na to, że znacznie zostało przekroczone planowane ograniczenie się tylko do rzeczy niezbędnych.

We czwartek pobudka o piątej rano, śniadanie, kanapki na drogę i o godzinie 06.01 wyjazd w kierunku Tarczyna. Przy wyjeździe z bramy pozdrawia nas sąsiad Andrzej, a Sołtyska wsi Rozalin pani Agnieszka z daleka macha nam  ręką. W Tarczynie tankowanie na ful i przez Białobrzegi, Kozienice, Puławy do Lublina pod siedzibę PZM. Jedziemy spokojnie z miarowym i regularnym pomrukiem dolnozaworowego, 50. konnego motoru, o pojemności skokowej 2120 cm³.

W Lublinie na parkingu już jest wiele załóg i spory tłum ludzi. Jakaś ekipa telewizyjna kręci swój materiał, podchodzi do mnie z mikrofonem redaktor Polskiego Radia, któremu udzielam krótkiej informacji. Robię kilka zdjęć zabytkowym aparatem foto Weltaflex (lustrzanka dwuobiektywowa 6 x 6 cm,  z 1955 roku, produkcji niemieckiej). Następnie współorganizator rajdu ze strony Automobilklubu Lubelskiego, pan Grzegorz Soboń, przeprowadza krótką odprawę, z której wynika, że dalej każdy we własnym zakresie ma jechać  do kolejnego punktu zbiorczego w miejscowości Bełżec. Pierwsza wyrusza grupa kilku aut litewskich z Wilna. Za nimi kolejno wyruszają pozostałe załogi. Po przejechaniu zatłoczonego Lublina, za jego rogatkami sytuacja się stabilizuje. Jest piękny słoneczny dzień, droga jest w miarę dobra a widoczność doskonała. Jedziemy non stop do Zamościa, Tomaszowa Lubelskiego , przejścia granicznego i miejscowości Rawa Ruska, gdzie stajemy na rynku, a tam wita nas Mer Miasta z licznie przybyłymi mieszkańcami.

(Nadmienię , że granicę przekraczaliśmy już jako zorganizowana grupa i mieliśmy „bardzo mocne zielone światło” zarówno po stronie polskiej, jak też ukraińskiej. Funkcjonariusze ukraińscy wręczają nam proporzec z napisem, z którego wynika, że patronują nam władze jednego z urzędów ministerialnych Ukrainy.)

Pani Mer Rawy Ruskiej oficjalnie wita uczestników rajdu przemiłymi, serdecznymi i ciepłymi słowami. Słuchając powitania osób na chwilę zapiera nam dech  ze wzruszenia, a kiedy jeszcze w powietrzu unosi się echo ostatnich słów, zrywają się spontanicznie,  gromkie oklaski i wiwaty. W tym miejscu już można gołym okiem dostrzec staranność ekipy organizatora ukraińskiego, ubranych w koszulki klubowe, którzy sprawnie kierując ruchem, formują kolumnę marszową pojazdów rajdowych,  prowadzoną przez oznakowany samochód. Z Rawy Ruskiej udajemy się wprost do Lwowa, a po tej około 60- kilometrowej trasie, witają nas liczne grupy dzieci, młodzieży i dorosłych. Na rogatkach Lwowa przejmuje naszą kolumnę radiowóz ukraiński, zaś na każdym większym skrzyżowaniu ulic  stoi funkcjonariusz drogówki i czuwa, aby nasza kolumna dalej jechała bez przeszkód i we właściwym kierunku. W pewnym momencie kolumna dzieli się na trzy grupy – laweciarze jadą na duży parking przy stadionie, druga grupa jedzie do hotelu Grand, a my - do hotelu Lwów. Wszystko jak do tej pory idzie sprawnie przy wzorowej organizacji gospodarzy.

Wyjaśnić należy w tym miejscu, że wyścigi samochodowe we Lwowie zostały reaktywowane jakiś czas temu, kiedy pozwoliły na to warunki geopolityczne i gospodarcze, zaś od kilku lat Leopolis jest organizowany w ścisłej współpracy klubów ZAZ – Kozak z Ukrainy i Automobilklubu Lubelskiego, którego mam zaszczyt być członkiem.

Nie sposób w tym miejscu nie wymienić twórców i promotorów programu polsko-ukraińskiej współpracy na polu kulturalno-edukacyjnym: Włodymyr Kułynycz - prezes AFK „ZAZ Kozak” i dyrektor Festiwalu, Wasyl Roztocki - komandor Festiwalu, Semen Bandrowski -  Główny Komisarz Wyścigów Płaskich i wiceprezes ZAZ Kozak.

Ze strony polskiej należy przedstawić doktora Romana Gawędę - prezesa Sekcji Pojazdów Zabytkowych Automobilklubu Lubelskiego oraz jego zastępcę bezpośrednio odpowiedzialnego za realizację i przygotowanie Leopolis po stronie polskiej, pana Grzegorza Sobonia.

W charakterze uczestnika imprezy i obserwatora z ramienia PZM brał udział w Leopolis pan Stanisław Keck, przedstawiciel  Głównej Komisji Pojazdów Zabytkowych.

To właśnie dzięki zaangażowaniu tych osób w sprawę pogłębiania współpracy polsko – ukraińskiej, ich niezwykłej determinacji w pokonywaniu przeszkód i usuwaniu kłód, zrucanych pod ich nogi przez licznych sceptyków i defetystów, możemy dzisiaj już mówić o sukcesie i znacznym zbliżeniu Polski i Ukrainy, a tym samym pełniejszej  integracji Ukrainy z Unią Europejską.

W kuluarach Leopolis krążyły jednoznaczne opinie doświadczonych uczestników różnych imprez rajdowych, stwierdzające, że tegoroczna impreza była wzorowo zorganizowana. Ilość załóg wynosiła ponad 150 - polskich, ukraińskich, czeskich i innych. Tym samym tegoroczna edycja Leopolis w opinii jego uczestników jest największą i zarazem znakomicie zorganizowaną imprezą spośród dotychczasowych.  Organizatorzy Leopolis Grand Prix na torze „Trójkąt Lwowski” ze wzorowym ładem, porządkiem, spokojem i zegarmistrzowską precyzją trzymali pieczę nad festiwalem od startu do mety.

Wróćmy jednak do samej imprezy.

W piątek po odprawie wyruszamy w asyście policji z hotelowego parkingu na Prospekt Swobody, gdzie  ustawiamy samochody. Prospekt odgrodzony jest metalowymi barierkami, zaś od przodu aut organizatorzy sprawnie stawiają metalowe słupki i łączą je długim łańcuchem. Pośrodku ulicy, pomiędzy zaparkowanymi autami jest pas wolny, po którym chodzą zwiedzający i przejeżdżają pozostałe pojazdy. W pierwszej kolejności  ulicę od strony gmachu opery zajmują najstarsze pojazdy, dalej młodsze, a na końcu ulicy ustawia się grupa rekonstrukcyjna ukraińska, prezentująca samochody i motocykle  wojskowe oraz sprzęt i umundurowanie militarne, w większości z okresu II wojny światowej. Parkujemy naszą „garbatkę” obok olbrzymiego hangaru namiotowego, w którym jest obszerna scena z możliwością wjazdu, podium dla orkiestry, stoły i ławy dla kilkuset osób oraz świetnie zaopatrzony bufet. Na górnej kondygnacji po obydwu stronach namiotu  znajduje się ogromna restauracja, zarezerwowaną dla uczestników rajdu. Tam zasiadamy do wspólnej kolacji i zabawy z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę. Namiot ma niesamowicie gromkie nagłośnienie, a na olbrzymiej scenie cały czas coś się dzieje. Konferansjerzy prezentują  załogi rajdowe, rozgrywane są różnorakie konkursy, cały czas gra orkiestra lub występuje jakiś zespół - od czasu do czasu przez scenę przejedzie jakieś zabytkowe auto. Atmosfera artystyczno – piknikowo - sielankowa. Przez namiot - hangar przewija się non stop setki osób w grupach, pojedynczo i całymi rodzinami.

 

W pewnej chwili podszedł do mnie pan Kazimierz - pilot jednego z krakowskich pojazdów i zaczyna opowiadać dawne dzieje. Jest on rodowitym Lwowianinem. Jego rodzina przez wiele pokoleń mieszkała we Lwowie aż do 1946 roku, kiedy to on i jego rodzice zostali deportowani do Polski w okolice Krakowa.

Kiedy po przeszło 50 latach stanąłem ponownie przed oknem swojego rodzinnego budynku, ucałowałem przydomowy bruk  ze wzruszenia - mówi. Patrząc na podwórko, które pamiętam z dzieciństwa nie zapanowałem nad emocjami i wszedłem po kamiennych, wysokich i krętych schodach pod drzwi lokalu, w którym dawniej mieszkałem. Nacisnąłem przycisk przy drewnianej solidnej futrynie i usłyszałem znajomy ton gongu – opowiada dalej Kazimierz. Po chwili masywne dębowe drzwi otworzyły się stanął w nich starszy pan. Kazimierz przepraszając za niespodziewane najście  wyjaśnia, że kiedyś tu mieszkał z rodzicami, którzy nauczali w pobliskim gimnazjum, a w zasadzie to tutaj się urodził i musiał zobaczyć to miejsce po wieloletniej rozłące. Starszy pan z powagą słucha opowieści Kazimierza, a kiedy ten zrobił pauzę dla złapania oddechu, gospodarz wykonuje ręką zapraszający gest, mówiąc „praszu zachadicie”. Kazimierz wszedł do mieszkania, rozejrzał się wokoło i wydawać się mogło, ze czas zatrzymał się w tym miejscu i nie chce za nic na świecie ruszyć się do przyszłości. Te same  klepki na podłodze, kontakty na ścianach i żyrandole na sufitach. Ta sama kuchnia węglowa. Chyba ten sam stół, kredens i krzesła, a i szafa  też jakby znajomo wygląda. Od tej pory a minęło już ponad dziesięć lat. Jak tylko jestem we Lwowie, składam zapowiedzianą wizytę swoim sympatycznym przyjaciołom – mówi Kazio. Wczoraj wieczorem też ich odwiedziłem. Po tych słowach udajemy się razem na plac przed operę, gdzie mamy się zebrać, by zwiedzić Lwów. Czeka już na nas profesjonalny przewodnik - pani Krystyna. Oprowadza nas po rynku i okolicy, w niezwykle interesujący sposób opowiadając o miejscach, które zwiedzamy. Zwiedzamy świątynię grekokatolicką, prawosławną i ormiańską, arsenał miejski, kamienice na rynku. Nasz przewodnik podkreśla wielokrotnie, że Lwów od zawsze był miastem wielonarodowościowym i słynął z niezwykłej tolerancji, która była fundamentem jego rozwoju, sukcesów gospodarczych i dobrobytu mieszkańców.

W pewnym momencie ktoś proponuje, by pojechać na Cmentarz Łyczakowski. Pani Krystyna tłumaczy, że tego nie było w planie zatwierdzonym przez organizatora, a na sam cmentarz jest bardzo daleko, zaś droga przez zakorkowane miasto, z uwagi na wyłączenie kilku ulic z ruchu na czas Leopolis, nie będzie łatwa.  Jednak nasza grupa coraz liczniejszymi głosami prosi o zwiedzenie cmentarza. Pani Krystyna odchodzi na stronę i wykonuje kilka telefonów do swoich przełożonych. Po paru minutach podchodzi do nas z informacją, że teraz idziemy zgodnie z planem na obiad, a po obiedzie zbiórka przed gmachem opery i przejście do autokaru, który zawiezie nas na Łyczaków i z powrotem.

Za bramą cmentarza zaproponowałem naszej grupie zrobienie wspólnej fotografii zabytkowymi aparatami, tj. wspomnianą wcześniej Weltą i Zorką 4 z 1967 roku. W chwili, kiedy piszę tę relację negatywy są już wywołane, zrobione są odbitki próbne i każdy z uczestników wycieczki, który się ze mną skontaktuje, może zażyczyć sobie odbitkę.

Zaczynamy zwiedzanie nekropoli od grobów słynnych i zasłużonych zmarłych. Słuchamy opowieści o życiu, karierze i pracy Gabrieli Zapolskiej, Władysława Bełzy, Marii Konopnickiej, Stefana Banacha, Juliana Ordona, Artura Grottgera, Iwana Franki, Honoraty Borzęckiej i wielu, wielu innych. Następnie udajemy się do tej części cmentarza, gdzie spoczywają Orlęta Lwowskie i inni bohaterowie walki o wolność Lwowa. Obok kwater poległych żołnierzy polskich znajdują się mogiły żołnierzy ukraińskich. Pamiętam, jak wiele zawiłości towarzyszyło prezydentom Polski i Ukrainy, kiedy w 2005 roku wspólnie otwierali Cmentarz Orląt Lwowskich i Memoriał Ukraińskiej Armii Halickiej. Fakt, że mogiły polskie i ukraińskie są posadowione obok siebie, tak jak nasze kraje na mapie Europy,  należy odczytywać  jako krok w kierunku zbliżania nas wszystkich do europejskich standardów. Z drugiej zaś strony, pamiętając o naszej trudnej historii,  musimy wspólnie czuwać,  aby nigdy więcej nie dopuścić do eskalacji  sąsiedzkich waśni, skutkujących tak tragicznymi epizodami jakie znamy już tylko z przeszłości. Zapalamy znicze na kwaterach, wracamy do autokaru i udajemy się na Prospekt Swobody do naszych aut. W hangarze namiotowym tłumy – występ ma tam popularny ukraiński zespół muzyczny.

Stoję przy otwartym aucie, ktoś pyta o jakieś szczegóły, inny chce fotografować wnętrze, z inną grupą wdaję się w polemikę, dotyczącą  parametrów technicznych auta, jakaś młoda pani prosi o zajęcie miejsca przy kierownicy, by zrobić sobie fotografię, odpowiadam na liczne pozdrowienia i przyjazne gesty.  Tak mija  godzina za godziną. Nagle głośniki w hangarze milkną, patrzę na zegarek   (Pobieda z 1969 roku 15- kamieniowa) - dochodzi druga w nocy. Spoglądam w perspektywę Prospektu i widzę grupy ludzi. Lwów nocą nie zasypia. Miasto wciąż mimo późnej pory nocnej żyje dalej swoim wesołym rytmem.

Postanawiam udać się do hotelu. O szóstej rano ponownie staję przy aucie. Chcę sfotografować „babcię” na szerokim obrazku w perspektywie kamienic Prospektu, jednak znowu gromadki zwiedzających robią się coraz liczniejsze. Tłok uniemożliwia wykonanie zdjęcia. Nagle widzę plamy na  aucie. W nocy trochę pokropiło i deszcz rozpuścił kurz uliczny. W bagażniku mam płyny i odpowiednie ścierki. Myję, pucuję, czyszczę. Nagle patrzę na przeciwległą stronę ulicy i na balkonie I piętra widzę, jak  ktoś fotografuje moje auto. Podchodzę bliżej i wołam: „przepraszam pana najmocniej,  czy mogę wejść na ten balkon i też zrobić zdjęcie?” - tu unoszę w rękach obydwa zabytkowe aparaty. Po chwili namysłu pan z balkonu, wykonując  gest ręką, mówi - „ dawaj na wierch”. Pędzę na górę po schodach, a tam przed szeroko otwartymi drzwiami już czka na mnie właściciel miejsca na balkonie.

Podajemy sobie ręce jak starzy znajomi, przedstawiamy się sobie i Jura prowadzi mnie na balkon pełen pięknych kolorowych kwiatów doniczkowych. Patrzę w lewo na zabytki od strony gmachu opery, patrzę w prawo w perspektywę Prospektu i wzdycham z zachwytu – „o jejku ale wizura”. Rozstawiam statyw, mocuję Weltę i porażka  - jak obniżę statyw w obiektyw wchodzi mi balustrada balkonu, jak podwyższę statyw, to nie mogę zobaczyć z góry aparatu matówki z kadrem.

Jura widzi, że coś  nie idzie po mojej myśli i pyta „czto słuczyłoś?”. Odpowiadam potrzebny mnie jest taboret. Moment i Jura wręcza mi solidny, dość wysoki taboret. Teraz ja z kolei kombinuję, jak ustawić statyw i taboret, aby nie zaszkodzić balkonowemu kwieciu. Jakoś wymanewrowałem i ustawiłem statyw z aparatem oraz mebel. Robię kilka ujęć i za chwilę słyszę z dołu głos kolegi Ryszarda z Kielc – Andrzej, mnie też cyknij. Dobrze, ale muszę obrócić aparat na statywie i przestawić na drugą stronę taboret. Nie jest to do końca wykonalne. Stawiam więc taboret z boku, jedną nogą staję na taborecie, a drugą na balustradzie balkonu. Robię serię zdjęć w akrobatycznej pozycji, ryzykując upadkiem i połamaniem kości. Ostrożnie schodzę z taboretu, odstawiam go w bezpieczne miejsce, zabieram sprzęt i ewakuuję się  w pośpiechu.

 

Organizatorzy, zgodnie z ustaleniami regulaminu FIVA i FIA, podzielili uczestników na siedem grup:

„A”- samochody sportowe, wyprodukowane do 1946 roku, „B” - samochody niesportowe, wyprodukowane do 1946 roku, „ C ” – samochody niesportowe, wyprodukowane po 1946 roku, „D” - samochody sportowe, wyprodukowane po 1946 roku, „E” - Zaporożec ZAZ 965, „F” – wyścig wolny i  „G” – motocykle.

Z synem Marcinem, startowaliśmy naszą Warszawą M-20 z 1958 roku w wyścigu „C”. Słowo „wyścig” należy w tym miejscu sprecyzować i wyjaśnić, bowiem organizatorzy na pętli lwowskich ulic Witowskiego, Stryjskiej, Gwardyjskiej i Witowskiego tzw. „Trójkąt Lwowski”  o długości 15,205 km (5 okręgów), ustawili znaki zakazujące przekraczania określonej prędkości, dopuszczając na poziomym odcinku ulic prędkość 40 km/h, pod strome wzniesienie pozwolili jechać 50 km/h, zaś zjazd w dół możliwy był przy 30 km/h. Co więcej, organizatorzy zaskoczyli uczestników wyścigu tym, że do każdego pojazdu zamontowali nadajnik GPS. W ten sposób sędziowie mieli dokładną informację o prędkości każdego pojazdu w danym momencie. Zasada była prosta: kto przekroczy dozwoloną prędkość o 10 km/h jest zdyskwalifikowany, zaś wygra ten, który wykona przejazd uzyskując najbliższy czas, wynikający z prędkości zadanej znakami drogowymi. Dla jadących w wyścigu „C” czas ten został określony na 1400 sekund. Zatem w tym przypadku nie szybkość dawała zwycięstwo, a precyzja i dokładność przejazdu.

W oczekiwaniu na swoją kolej kibicujemy tym, którzy startują przed nami. Nagle ktoś zwraca się do mnie w ojczystym języku i przedstawia się jako pracownik Konsulatu Generalnego RP we Lwowie.

Skierowano nas na wyznaczone miejsce startowe na środku ostatniej trójki, za jeszcze dwoma samochodami. Sygnał startowy, ryk motorów i przekraczamy linię startu. Już za pierwszym zakrętem okazuje się, że wszyscy ostro pognali do przodu i jedziemy na samym końcu. Podpowiadam synowi - wolniej, redukcja do dwójki,  pełen gaz pod górę, trójka na wierzchołku wzniesienia i 40 na prostej. Za szybko noga z gazu. Kierowca Marcin wtedy mówi  - ”tato, ale jak jadę poniżej 40 km/h, wskazówka prędkościomierza skacze od zera do czterdziestu”. No to łap, synu, średnią wychyłu wskazówki i tak trzymaj. Przed nami w zasięgu naszego wzroku jechała ukraińska Pobieda. Jak tylko przekroczyła linię mety, usłyszeliśmy wystrzał jak z kałasznikowa i z prawego przedniego koła wydobyły się kłęby białego dymu. Zjechaliśmy z toru, oddaliśmy urządzenie GPS i pytam pilota Pobiedy, co się stało, czy potrzebna jest gaśnica. „Nic, to tylko tormozy” (hamulce). Za jakiś czas  podchodzą do nas  kolega Ryszard, który  mówi:  „Andrzej pożycz mi swój stoper, bo własnego nie zabrałem”. „Rysiu ale ja nie mam żadnego stopera”. „Jak to nie masz? No to w jaki sposób tak równo  jechałeś, bo mierzyliśmy twoje czasy stoperem w telefonie.” Ja na to, że to przecież jechał mój syn Marcin, obserwując tylko dokładnie wskazania prędkościomierza w aucie…

Po jakimś czasie podchodzi do nas organizator i prosi  o wjazd na specjalnie przygotowane podium, oraz powiadamia nas, że mając najlepszy czas, zajęliśmy I miejsce w wyścigu „C”, za nami czerwony Saab z Rzeszowa i ukraińska czarna Wołga GAZ-21 z jeleniem na masce. Wjechaliśmy na pudło, zostaliśmy przestawieni przez spikera publiczności, otrzymaliśmy gromkie brawa i znowu zjechaliśmy na parking, a potem zwartą grupą ponownie ulicami Lwowa pojechaliśmy na Prospekt Swobody. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że lwowskie ulice wyłożone są w przeważającej większości kamienną kostką brukową, która pamięta jeszcze czasy, kiedy Lwów był poddanym Cesarza Franciszka Józefa i pełnił funkcję stolicy Galicji  w prowincji Cesarsko – Królewskich Austro – Węgier.

Najstarsi uczestnicy Leopolis opowiadają są wieczorami przy kolacji legendy sugerujące, że po lwowskim bruku mogły spacerować lub też jeździć takie sławy dawnej motoryzacji, jak Vaclav Laurin , Vaclav Klemet, Stirling Moss,   czy nawet sam Ferdynand Porsche.  Tor wyścigowy zachował się z oryginalnymi wybojami i kocimi łbami bez żadnych przeróbek i kapitalnych remontów.

Ustawiamy pojazdy ponownie na Prospekcie Swobody i oczekujemy na uczestników rajdu Pekin – Paryż, którzy niebawem pojedynczo nadjeżdżają i z trudem pokonują zatłoczoną ulicę. Widać utrudzone drogą pojazdy takie jak Dodge, Bentleye, Packardy, Mercedesy i Land Rovery z przełomu lat 50 -tych i 60 -tych ubiegłego wieku. W autach zasiadają załogi z USA,  Australii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii. Pojazdy te mają silniki szóstki rzędowe, szóstki i ósemki V o pojemnościach od 3.5 do 8 litrów i wyposażone są  w urządzenia GPS, telefony satelitarne, radiostacje UHF dalekiego zasięgu. Nadto posiadają one dodatkowe zbiorniki na wodę i paliwo oraz przeważnie wyposażone są w więcej niż jedno koło zapasowe. Na twarzach członków załóg tych  pojazdów wyraźnie obijają się trudy przebytej drogi i ogromne zmęczenie. Mimo to uśmiechają się do pozdrawiających tłumów.

 

Kolejnego ranka stwierdziliśmy, nasz samochód jest nieco przybrudzony po wczorajszym wyścigu, wyciągamy zatem z synem przybory oraz akcesoria do mycia i znowu pucujemy auto.

Ostatnie poprawki, odprawa, oczekiwanie na swoją kolej prezentacji w konkursie elegancji. W końcu trzeba uruchomić auto, a żaden z nas nie ma kluczyków. Okazuje się, że samochód jest zatrzaśnięty na cztery spusty  z kluczykami w środku. Spokojnie - myślę sobie, najbliżej jest kolega klubowy Romek. Podchodzę do niego i zdaję relację z niewesołej sytuacji. Romek pyta z powagą, co jest potrzebne aby otworzyć zamek: skalpel - nie kiwam głową, szczypce chirurgiczne – nie. Bez dalszej zwłoki zagląda do bagażnika petki (przez drzwi kierowcy), na chwilę jego głowa znika w czeluściach komory bagażowej, słychać jakiś trzask i Romek staje przede mną ze skrzynką narzędziową w ręku. Szybko prześwietlam jej zawartość, eliminując  rzeczy nieprzydatne, łapię w rękę szprychę od roweru i małe płaskoszczypy. Odpowiednio zaginam drut i otwieram drzwi auta w asyście ochroniarza, który nie wiadomo kiedy pojawił się blisko nas, trzymając w ręku radiotelefon gotowy do użycia.

Sytuacja wydaje się być opanowana, oddaję koledze drut i szczypce, dziękując za pomoc. Jakieś przygody muszą być przecież na każdej imprezie, bo inaczej byłoby tam zbyt spokojnie.

Wjeżdżamy na podium. Jesteśmy ubrani w jasne spodnie i beżowe marynarki, białe koszule, czerwone krawaty. Ja mam na głowie biały, letni kapelusz, a Marcin jest w batiarskiej czapce w kratę. Do tego zakładamy okulary przeciwsłoneczne – ciemne szkła w białych oprawach z epoki. W ręku trzymam dużą, skórzaną teczkę, także z epoki, a w niej filmy do Zorki i Welty, tygodnik Stolica z 1957 roku i dzienniki „Życie Warszawy” i „Trybuna Ludu” z tego samego okresu. Wychodząc z auta zdejmuję z głowy kapelusz, wykonuję nim gest muszkietera, kłaniam się jak najniżej wspaniałej lwowskiej publiczności. Marcin też się kłania. Następnie  ukłon w stronę jury i prowadzących konferansjerów, którzy nas przedstawiają zgromadzonym w hangarze.

Dostaję mikrofon do ręki, aby opowiedzieć w kilku słowach historię auta. Przekładam mikrofon do lewej ręki, w której już trzymam skórzaną teczkę, a prawą ręką zdejmuję  z głowy kapelusz i kłaniam się ponownie publiczności i jurorom. Powiedziałem, że po raz pierwszy w życiu przyjechałem do Lwowa, jestem także zachwycony nadzwyczajną gościnnością, okazywaną wszystkim uczestnikom Leopolis. Następnie  opowiedziałem w kilku słowach o tym, kiedy i jak odrestaurowałem  auto. Padło dalej pytanie ze strony prowadzącej - co ja mam w tej teczce? Odpowiedziałem, że jestem fotoreporterem tygodnika „Stolica” i moim zadaniem jest wykonanie fotoreportażu o Lwowie, a w torbie mam materiały i akcesoria fotograficzne do aparatów z epoki Weltafleks i Zorki 4.

Jakaś ciekawostka, wyróżniająca to auto spośród innych Warszaw i Pobied - zapytuje prezenterka. A i owszem - odpowiadam, do auta mam jego kompletne wyposażenie, jakie dawała fabryka przy  kupnie, oraz zestaw narzędzi specjalnych, jakie fabryka FSO zalecała stacjom obsługi do wykonywania napraw serwisowych. Mam także w aucie sprawny, oryginalny, lampowy radioodbiornik radiowy Żerań  oraz dodatkowy zestaw muzyczny, zawierający utwory z epoki, ale chyba mamy zbyt mało czasu, aby tej muzyki choć chwilkę  posłuchać. Na moje słowa prezenterka odpowiada, że owszem mamy czas i mogę coś zagrać. Chwilę stoję zdumiony, ale aplauz zgromadzonej licznie publiczności sprawia, że  działam. Podchodzę do auta, odstawiam ciężką teczkę, włączam  zestaw muzyczny i jego głośność ustawiam na maksa. Z głośników płynie  znajoma wszystkim piosenka, cichnie gwar na sali, prezenter podchodzi do auta i przystawia mikrofon do głośnika, realizator wzmacnia sygnał ogólnego nagłośnienia hangaru i wszyscy słyszą słowa piosenki „Tylko we Lwowie”. Publiczność zaczyna śpiewać, a ja wraz z nią, wymachując trzymanym w ręku kapeluszem w takt płynącej z głośników muzyki. Senna do tej pory orkiestra wstaje z miejsc i zaczyna grać tę samą melodię. Cała sala się bawi, śpiewając i tańcząc.

W końcu piosenka w radiu milknie, wraz z nią cichnie orkiestra i publiczność. Raz jeszcze dziękuję za ciepłe słowa, których na każdym kroku było mnóstwo. Dodaję, że takiej atmosfery, jaka jest w tętniącym życiem Lwowie, nie znajdzie się nigdzie indziej na świecie. Przy gromkich oklaskach wsiadamy do auta i zjeżdżamy ze sceny, przy fanfarach orkiestry i aplauzie publiczności. W tym momencie dzwoni telefon i dostaję informację, że powinienem jak najszybciej przybyć do domu. Postanawiam więc nie czekać końca pokazu i mówię do syna -  zjeżdżamy na parking hotelowy, zabieramy bagaże i wyjeżdżamy.

W okolicach Białobrzegów dzwonią do nas Romek i Grzegorz z informacją, że zajęliśmy II miejsce  w konkursie elegancji i puchar jest do odebrania z Lublina.

Do Lwowa i z powrotem przejechaliśmy bezawaryjnie trasę o długości 915 km, spalając 10,3 litra benzyny na 100 km i jadąc z prędkością 78 km/h. Podróż tę i sam pobyt we Lwowie na pewno długo jeszcze będziemy wspominać.

   

Andrzej i Marcin Szałańscy

Załoga Nr 29 Rajdu Leopolis Grand Prix 2013

 

Pojazdy zabytkowe: 
Źródło newsa: 
Źródło zdjęcia: 

News

Zmiana daty Rajdu "Wspomnienie Warszawskiego" - rundy MPHRR
W związku z bardzo niepewną sytuacją epidemiczną, kierując się bezpieczeństwem... więcej
Flaga narodowa „Dla wszystkich, którzy niosą pomoc” - PKN ORLEN
Z okazji Dnia Flagi, który przypada 2 maja, PKN ORLEN przygotował kampanię... więcej
Komunikat PZM dot. pracy Biura Zarządu Głównego w Warszawie w okresie 04-15.05.2020 r.
Uprzejmie informujemy, że w dniach 04.05-15.05.2020r. Biuro Zarządu Głównego... więcej
Komunikat PZM dot. pracy Biura Zarządu Głównego w Warszawie w okresie 20-30.04.2020 r.
Komunikat PZM dot. pracy Biura Zarządu Głównego w Warszawie w okresie 20-30.04.... więcej
Komisja Pojazdów Zabytkowych Automobilklubu Polski odwołuje imprezy
Z powodu zagrożenia epidemicznego oraz związanych z tym problemów... więcej
Komunikat w sprawie rekomendacji odwołania / zmiany terminu zawodów
W nawiązaniu do poprzedniego komunikatu w sprawie rekomendacji odwołania /... więcej
VIII Tarnowski Rajd Pojazdów Zabytkowych - runda MPPZ - odwołany
Z przykrością informujemy, że z powodu ciągle panującej pandemii COVID-19,... więcej
Częstochowska runda MPHRR odwołana
W związku z epidemią SARS-CoV-2 Automobilklub Częstochowski informuje, iż... więcej
Centrum Informacyjne Rządu na temat koronawirusa
W związku z licznymi pytaniami w załączeniu briefy przygotowane przez... więcej
Nośmy maseczki – dbajmy o siebie i innych
Od czwartku, 16 kwietnia obowiązkowe będzie zasłanianie ust i nosa. Według... więcej

Strony

- Archiwum

Facebook

Patroni medialni Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych

 

 

 

 

 

Oficjalny pomiar czasu w Historycznych Rajdach na Regularność

Fédération Internationale des Véhicules Anciens